sobota, 15 lipca 2017



Najbardziej kontrowersyjne reality show – Who's your Daddy?


Amerykańska telewizja to prawdziwa wylęgarnia nowych reality show. Wśród nich coraz rzadziej znajdują się te bardziej wartościowe, gdyż od jakiegoś czasu najważniejsza jest oglądalność, a tą w kraju Jankesów, gwarantują jedynie kontrowersyjne produkcje. 
Taki zamiar mieli zapewne producenci „Who's your Daddy?”. Choć tytuł może wydawać się śmieszny, to już sam pomysł na ten program wydawał się dziwaczny. Oto w styczniu 2005 roku telewizja Fox wyemitowała coś co ewidentnie łamało konwencje. Dorosłe osoby po adopcji często chcą poznać swoich biologicznych rodziców, aby poznać odpowiedzi na wiele nutujących ich pytań. To, że pomaga im w tym telewizja jeszcze nie jest nowatorskie, ale już to że można w taki sposób zarobić duże pieniądze, już tak.
Uczestnicy mieli pojawiać się w domu z ośmioma mężczyznami, z których każdy mógł być ich potencjalnym ojcem biologicznym. Główne zadanie polegało oczywiście na znalezieniu tego właściwego tatusia, a jeśli to się udało to na uczestników poza poznaniem prawdy, czekało 100 tysięcy dolarów. Co ciekawe w razie pomyłki sumę tę otrzymywał ten komu udało się skutecznie odegrać rolę ojca (a naprawdę nim nie był).
Komu show się nie spodobało? Oczywiście organizacjom związanym z adopcją (główny ich zarzut to trywializacja emocji, pokazywanie w tak lekki sposób tak istotnego problemu i nieodpowiedzialność zarówno osób adoptowanych, jak i ich prawdziwych rodziców, którzy mogli się tam znaleźć tylko dla pieniędzy) oraz zniesmaczonym, praniem rodzinnych brudów przed kamerami, widzom. „Who's your Daddy?” skończył się więc na jednym odcinku pilotażowym (który zajął dopiero czwarte miejsce w swoim paśmie antenowym), choć wyprodukowano całą serię złożoną z 5 kolejnych odcinków. Pomimo, że nigdy ich nie wyemitowano wiemy, że uczestniczce udało się wybrać prawdziwego ojca i wygrać zasłużone 100 tysięcy.
Po programie pozostał tytuł jednego z niewielu, które wycofano jeszcze przed jakąkolwiek emisją (odcinek pilotażowy został przemianowany na 90 minutowe wydanie specjalne) oraz zadowolona uczestniczka (według mediów aktorka filmów dla dorosłych), która co nie może dziwić cały reality show broniła (gdyż jej zdaniem był on pełen prawdziwej miłości). Zaś zapewnienia o tym, że na końcu nawet najtwardsi widzowie się wzruszą (oraz to jak fatalnie może czuć się osoba eliminująca swojego ojca) były być może prawdziwe, ale nigdy się o tym nie dowiemy. Może to i lepiej, bo robienie z realnego życia czegoś w stylu teleturnieju, nawet goniącym za sensacjom mediom nie przystoi.

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Sto procent dla stu

   Zupełnie zapomniany teleturniej, który pojawiał się w Polsacie w latach 1998-1999 nadawany w soboty . Prowadzącą była Ewa Wachowicz
   W każdym odcinku teleturnieju brało udział sześć osób. Rozgrywka rozpoczynała się od rundy wstępnej, każdy odpowiadał w niej na trzy pytania. Dobra odpowiedź - to żeton wart 100 złotych. Po rundzie wstępnej rozpoczynała się właściwa rozgrywka. Prowadząca wyciągała trzy kostki do gry i nimi losowała, kto ma odpowiadać.na pytania. Mogło się zdarzyć, że w danej serii pytań będą odpowiadać trzy różne osoby wskazane przez kości, ale przy odrobinie szczęścia mogło się zdarzyć, że jedna osoba będzie wylosowana trzykrotnie, a to oznaczało, że odpowiadać ona będzie na aż 5 pytań. W przypadku gdy kości dwukrotnie wskazały tę samą liczbę - uprawniało to uczestnika do odpowiedzi na trzy pytania. Każda odpowiedź warta, jak poprzednio, 100 złotych. Maksymalna liczba pytań - 72.
   Na stole, przy którym siedzieli uczestnicy, znajdowała się odpowiednia tablica oznaczona numerami zawodników. Fragment tablicy przydzielony do każdego z uczestników składał się z bodaj kilkunastu pól. Dotarcie na pole nr 7 (lub wyższe) i kolejne wylosowanie uprawniało do gry o nagrodę odcinka - drobna kwota, nie wiem czy zawsze była taka, ale w odcinku dostępnym w internecie było to ledwie 1400 złotych. Uczestnik sam decydował, czy chce grać o nagrodę odcinka czy też nie. Żeby ją wygrać, musiał odpowiedzieć na trzy pytania, jeśli jednak choć raz się pomylił, tracił trzy żetony. Czas na odpowiedź na pytanie za każdym razem wynosił 6 sekund.
   Czego dotyczyły pytania? Zdaje mi się, że za każdym razem znajomości jakiejś innej  książki.  Nie wiem też, w jaki sposób można było wygrać nagrodę główną (bodaj około 30 tysięcy) - być może poprzez dotarcie do końca planszy? Jeśli więc ktoś pamięta coś więcej z tego teleturnieju - będę wdzięczny za przesłanie informacji.

środa, 18 stycznia 2017

  • Jak się mierzy oglądalność programów i reklam ?

    Skąd wiadomo, że mecz „naszych” w telewizji oglądało 5 mln kibiców, jakiś serial traci widzów, a dana stacja przyciąga ich najwięcej?
Takich informacji i wielu innych dostarczają badania oglądalności telewizji. Korzystają z nich nadawcy na całym świecie. Jak przeprowadza się takie badanie w Polsce i do czego w praktyce służy?
Aby zmierzyć oglądalność, nikt nie zbiera danych z wszystkich ponad 13 mln gospodarstw. W badaniu uczestniczy tylko część z nich – 1750. Są one tak dobrane, że tworzą „miniaturową” wersję całego społeczeństwa. Są z różnych miejsc kraju, odbierają telewizję z różnych źródeł – z satelity, sieci kablowej albo drogą naziemną, a domownicy reprezentują różne grupy wiekowe i płcie. 
Firma Nielsen, która prowadzi badanie, twierdzi, że każde gospodarstwo z tej grupy odzwierciedla preferencje i zachowania 7400 gospodarstw. Gdy więc w 100 badanych domach oglądano program, oznacza to, że w Polsce robiło to 740 tys. gospodarstw. 

Liczenie telewidzów 

W każdym z badanych gospodarstw instalowane jest przy TV urządzenie telemetryczne. Zapisuje ono ścieżkę dźwiękową oglądanej stacji i wysyła ją na komputer firmy Nielsen. Tam znajdują się ścieżki dźwiękowe wszystkich monitorowanych stacji TV. 
Porównując z nimi dostarczony zapis, komputer ustala, jaka stacja była oglądana, i przypisuje jej liczbę widzów. Tę pomaga określić sygnał z pilota telemetru. 
Każdy domownik ma na nim swój przycisk. Używa go, gdy zaczyna i kończy oglądanie, przy czym musi zatrzymać się na danej stacji przez minimum 31 sekund, by był uznany za widza. Może też zgłosić, ilu gości i jakiej płci ogląda z nim TV. Wszystkie te dane pozwalają wyliczyć, ile osób, z jakiej grupy wiekowej i jakiej płci przyciąga konkretny program.

Poważne argumenty

Na podstawie wyników oglądalności nadawcy decydują o tym, czy kręcić albo kupić kolejny sezon serialu lub show. To pod ich wpływem zmieniają godziny emisji programów – te, które przyciągają mniej widzów niż konkurencyjne kanały, są przesuwane np. na nocne godziny albo w ogóle zdejmowane z anteny. 
Słaba oglądalność prowadzi nawet do zakończenia nadawania. Oczywiście chodzi o pieniądze – dobra oglądalność to gwarancja sprzedaży czasu antenowego reklamodawcom.
Uczestnicy badania oglądalności mają podłączony do telewizora niewielki telemetr. Pozwala on ustalić, jaki kanał TV w danej chwili był włączony. W komplecie jest pilot, którym każdy domownik zgłasza obecność przed ekranem. Dzięki temu można ustalić, ilu telewidzów śledzi konkretny program lub reklamy i kim są.

czwartek, 29 września 2016

To były czasy: nielegalne polskie stacje telewizyjne


Obecnie mówimy o piratach Internetowych, którzy streamują nielegalnie telewizję. Na początku lat 90-tych nie dość, że nie było możliwości, żeby taki problem istniał, to do tego działały w eterze pirackie telewizje. Ba można stwierdzić że miały pewien okres cichego przyzwolenia do swojej działalności.
Sprawa była zasadniczo prosta. Pomimo końca komunizmu, w kraju nadal działała tylko telewizja publiczna. Oprócz tego trwała kilkuletnia walka o nową ustawę dotyczącą Radiofonii i Telewizji. Była ona wyłącznie polityczna, ale przeszkadzała potencjalnym nowym, prywatnym nadawcom działać na naszym rynku.
Oczywiście pirackie stacje nadawały w większych miastach Polski, często tylko lokalnie. Z jednej strony powodem było bowiem wybudowanie/wykorzystanie nadajnika o wystarczającej mocy. Robili to często hobbyści, szczególnie, że przez pewien czas taka z pozoru nielegalna emisja (czyli bez koncesji) nie była ścigana przez organy prawa.
Największą legendą tamtego okresu pozostanie Polonia 1. Stacja, która istnieje nadal ma już niestety tylko jej nazwę. Wraz z jej pojawieniem się, zaistniał w Polsce włoski inwestor. Skupił on młodych dziennikarzy i twórców. Wielu z nich dopiero uczyło się zawodu, ale mogli to robić od razu na wizji (w TVP na takie eksperymenty nie pozwalano, poza tym przez pewien okres nadal „rządzili” starszy prezenterzy). Oprócz tego emitowano zagraniczne telenowele, które potrafiły przyciągnąć ogromne jak na możliwości Polonii, rzesze widzów. Największym, moim zdaniem, paradoksem całej sytuacji były programy polityczne.
Bowiem był program do którego zapraszano polityków. Oznaczało to, że komunikowali się oni z wyborcami poprzez teoretycznie nielegalną telewizję i zupełnie im to nie przeszkadzało. Jakże inna jest to sytuacja od obecnej. W końcu jednak stację zniszczono. Zrobiono to oczywiście konfiskując sprzęt, czyli przestrzegając prawa. Jeszcze przez jakiś czas kanał nadawał, ale tylko powtórki, bez swoich nowych programów autorskich. Tak naprawdę Polonii 1 jeden zaszkodziła inna sprawa. Nie otrzymała ona od KRRiT koncesji na nadawanie, taką jako jedyny program otrzymał Polsat (który dotychczas miał już zagraniczną koncesję i oczywiście nadawał satelitarnie).Jeśli chodzi o inne pirackie programy to jedynym prawdziwym konkurentem dla Polonii 1 był Top Canal.
W 1994 roku skonfiskowano 6 z 13 nadajników Polonii 1. A samą oglądalność stacji szacowano na 8 mln (czyli 30% wszystkich widzów). Jak istotna to była sprawa wyjaśnia ówczesne badanie CBOSu dotyczące pirackich stacji. Dzięki wynikom tego badania wiemy, że potencjał takich kanałów był duży. 1/3 ankietowanych rzeczywiście deklarowało oglądanie takich programów, choć były one dostępne tylko w większych miejscowościach. Co więcej 71% stwierdziło, że audycje nadawane przez nielegalne telewizje były ciekawe. Ale być może bojąc się przed ewentualnymi karami, za łamanie prawa 60% badanych zgadzało się z decyzją likwidacji takich stacji. Zapytano również o to, czy w przyszłym procesie koncesyjnym programy nadawane dotychczas piracko powinny mieć pierwszeństwo. Tu jednak zdanie były podzielone prawie po równo, choć więcej ludzi zadeklarowało, iż koncesje powinny otrzymać kanały, które nie łamały prawa.
Polonia 1 otrzymała ostatecznie koncesję, ale tylko satelitarną. Kolejnym legalnym kanałem naziemnym był dopiero TVN w 1997 roku. Jak więc widać pirackie nadawanie nie opłaciło się. Są jednak pozytywy. Wiele twarzy znanych z najbardziej popularnej nielegalnej stacji nadal pracuje w różnych telewizjach, czy firmach związanych z mediami. A czasy takiego precedensu na rynku telewizyjnym już nie wrócą. Nie ze względu na koszty i sankcje prawne w czasach po analogu, ale bezproblemowe tworzenie swoich własnych i legalnych kanałów w Internecie.

środa, 30 marca 2016

Dzieciaki z Klasą

Wybaczcie,że przez ostatni czas nie publikowałem nowych artykułów
Po prostu nie miałem weny twórczej


Dzisiejszy post poświęcę kultowemu ,ale niestety zapomnianemu programowi z gatunku telewizyjnego,który darzę wielką estymą jaką są Teleturnieje

Jak jeszcze leciała w TVN-ie pierwotna wersja milionerów (1999-2003) zastanawiałem się kiedyś czy kiedykolwiek powstanie jakiś konkurs wiedzowy dla dzieci
Nie musiałem długo czekać,bo w 2004 roku na w/w antenie zadebiutował quiz o wdzięcznej nazwie "Dzieciaki z Klasą"


Dzieciaki z klasą −  był to teleturniej nadawany przez stację telewizyjną TVN w latach 2004−2005, na licencji angielskiego formatu Britain's Brainest Kid. 
W programie mogli wystartować uczniowie klas piątych i szóstych szkół podstawowych
Jednym z najważniejszych aspektów czy dany program odniesie sukces czy też nie zależy w dużej mierze od osobowości prowadzącego/prowadzącej.
Polską wersję prowadziła Martyna Wojciechowska



Generalnie każdy odcinek zabawy składał się z trzech rund

W rundzie pierwszej prowadząca zadawała pytania z wiedzy ogólnej,które niczym w "Milionerach" posiadały cztery warianty odpowiedzi.O ile w millionerach czas do namysłu był nieograniczony to tutaj była presja ze względu na niezbyt duży limit czasowy jakim było 5 sekund.
To i tak dobrze ,że pięć.Co innego w quizie w,którym ponownie zagram a jest to kultowe po dziś dzień "Jeden z Dziesięciu" tam z kolei na każdą odpowiedź są tylko albo aż trzy sekundy,więc bardzo łatwo o najmniejszy błąd.

Szóstka graczy,która uzyskała najlepsze rezultaty grała dalej w rundzie numer dwa
Przed rozpoczęciem rundy następował tak zwany "Łamacz Kodów"
Było to zadanie polegające na znalezieniu w standardowej klawiaturze telefonu hasła adekwatnego do danej kategorii np.


Z chwilą kiedy już znamy dokładną kolejność w rundzie drugiej
Prowadząca po chwili czyta listę 12 kategorii (każdy z zawodników miał dwie tury) by udzielić w ciągu 45 sekund jak możliwie największą liczbę poprawnych odpowiedzi
Pytania miały charakter otwarty,tj. bez proponowanych możliwości wyboru.
W polskiej wersji można było usłyszeć pytania z takich tematów jak

Do  następnego etapu przechodzą tylko 3 osoby z największym dorobkiem punktacyjnym.

Finał
Do trzeciej, ostatniej rundy trafia tylko trzech najlepszych uczestników. Zadawane pytania, jak w Rundzie II, mają charakter otwarty. Każdy z uczestników odpowiada na 5 pytań z dziedziny, w której czuje się ekspertem. Na udzielenie odpowiedzi przyznany jest czas 5 sekund. W tej  rundzie o wygranej może zadecydować oczywiście oprócz wiedzy - spostrzegawczość. Trzecią rundę i jednocześnie cały odcinek, wygrywa uczestnik, który uzyska największą ilość punktów.

Punktacja 1 pkt za srebrne pytanie (Wiedza Ogólna)
2 pkt za pytanie z Twojej dziedziny
3 pkt- za pytanie należące do kategorii przeciwnika


Czasami się zdarzało kiedy po rundzie 1,2 lub finałowej nie było jasnej i klarownej sytuacji
Problem na ogół rozwiązywano dogrywką
Dogrywka polegała zawsze na połączeniu par


Pomyśl zawsze marzyłeś/łaś o wzięciu udziału w tym programie ale na domiar złego zdjęli go z anteny
Już niedługo będziesz  miał możliwość spełnienia tego marzenia
Zapewne się zastanawiasz  w jaki sposób ?
dołącz do poniższych grup,a zagrasz w tą grę przez skype'a
https://www.facebook.com/groups/1331328560216238/    -wersja w języku angielskim
https://www.facebook.com/groups/1537005163263195/   - wersja w języku polskim
Dodam,że jedną z tych wersji poprowadzę
Zapraszam wszystkich chętnych


niedziela, 10 stycznia 2016

10 najlepszych brytyjskich seriali komediowych

Witajcie to jest pierwszy post w 2016 roku
Na początku się pochwalę,gdyż po raz drugi wystąpię w najdłużej emitowanym po dziś dzień  intelektualnym programie dla wszelakich omnibusów i erudytów czyli "Jeden z Dziesięciu"
Mam nadzieję,że tym razem o wiele lepiej mi pójdzie

ostatnio coś sobie uświadomiłem. Przeglądając  Filmweb (nota bene - świetny portal, korzystajcie jak najczęściej) zauważyłem, że chociaż komedii oglądnąłem sporo – ponad 300 – to jednak większości z nich nie dałbym wysokiej oceny.Najpewniej nazwiecie mnie ponurakiem bez krztyny humoru (tak, tak, moje kiepskie żarty to potwierdzają,cóż jednak rzec, gdy produkcje typu „Poznaj moich Spartan” w ogóle mnie nie bawią, a niektóre „Straszne filmy” wręcz odrzucają? Co zrobić, gdy uważam, że „Świat według Bundych” to kilka(naście) dobrych odcinków i cała masa tzw. wypełniacza?

Jednak jeśli to w jakiś sposób mnie zrehabilituje, mogę napisać, że bardzo lubię "Misia","Rejs"i jeszcze kilka innych starszych polskich komedii. 

Ogółem komedia jest moim ulubionym gatunkiem filmowym.
 Jest  pewna nacja, której poczucie humoru strasznie mi odpowiada i niemalże wszystkie jej produkcje trafiają w me gusta. Otóż są to Brytyjczycy.

Co to za pan o jakże inteligentnym wyrazie twarzy? 

Komedia angielska ma tylu przeciwników, co zwolenników – według niektórych jest zakręcona, według innych po prostu durna, nie da się jednak ukryć, że ten rodzaj humoru jest niepowtarzalny, jedyny w swym rodzaju 

10. Tylko głupcy i konie (Only Fools and Horses)
66 odcinków! 22 lata emisji (od 1981 – 2003)!!! Jak na brytyjski sitcom – bardzo dużo!

Hm, czy Rodney trzyma w ręku Mountain Dew? ANGLIK z AMERYKAŃSKIM napojem? Cóż za nietakt!

Ten serial jest dla Anglików tym, czym dla Amerykanów „Honeymooners”-oryginalna wersja "Miodowych Lat" (albo lepiej - „Świat według Bundych”), a dla nas... hm, „Świat według Kiepskich”? Oto dość stereotypowa brytyjska rodzina, Trotterowie, starają się nie tylko podnieść swój status społeczny, wydać się innym zamożniejszymi, niż są w istocie, ale także „tak robić, żeby zarobić, a się nie narobić.” Główny bohater serialu, Del Boy wymyśla coraz to nowsze i ciekawsze pomysły na zarobienie jak największej fortuny jak najmniejszym kosztem. Zazwyczaj próbuje hazardu lub oszustw (a czasami jednego i drugiego, jak np. w odcinku „Modern Men”, gdzie w sprytny sposób robi w konia barmana ;) ), ewentualnie sprzedaży dóbr, które „wypadły z tyłu ciężarówki” (dla tych, co teraz są zaspani i nie kumają – chodzi o dobra kradzione), najchętniej jednak stawia na jak najbardziej wymyślne i skomplikowane plany, przy których wysiadają nawet zakręcone idee Ferdynanda Kiepskiego.

Najlepszą postacią serialu jest jednak moim zdaniem brat Del Boya, Rodney, sympatyczny, facet, któremu trochę brakuje siły przebicia. A szkoda, bo mądrzejszy jest od swego brata i bardzo szybko zauważa nielogiczności wszystkich jego planów i pomysłów, nim jednak jest w stanie przemówić mu do rozsądku, zazwyczaj jest już za późno. Genialne są też jego interakcje z bratankiem, Damianem, którego podejrzewa o bycie Antychrystem (ci, którzy wiedzą, dlaczego, mogą sobie uścisnąć prawice i uśmiechnąć szeroko). 

Jak nietrudno się domyślić, twórcy oparli cały humor serialu na piętrzeniu coraz to większych trudności przed grupą dość nietuzinkowych herosów i obserwowaniu, jak – próbując się z nich wyplątać – bohaterowie coraz bardziej gmatwają całą sytuację. A widzowie oczywiście dobrze się bawią, oglądając cierpienia bliźnich. Cóż, taką mamy sadystyczną naturę

Dodam jeszcze, że to ulubiony serial komediowy samych Brytyjczyków. Nic dziwnego, skoro opowiada o perypetiach dość stereotypowej, ale jednak najbardziej angielskiej ze wszystkich sitcomowych rodzin. Nie znaczy to jednak, że nie-Brytyjczycy będą się na tym filmie nudzić, o nie! Polecam.

9. Pan wzywał, Milordzie? (You Rang, M'lord?)
26 odcinków (ale za to prawie godzinnych), 5 lat emisji (1988 – 1993)

Ciężkie jest życie arystokracji. Trzeba pić jakieś stare wina (dwieście lat, pewnie popsute) i zajadać homary... jak to się w ogóle je!?

Rok 1918. Dwóch prostych żołnierzy ratuje na froncie życie oficera (i szlachcica of korz) Teddy'ego, który z wdzięczności przyjmuje jednego z nich – uczciwego Jamesa Twelvetreesa – do swej służby (no, konkretnie do służby swego brata, lorda Meldruma) . Mija dziewięć lat, a kamerdyner lorda odchodzi do Krainy Wiecznych Łowów. James ma nadzieję na przejęcie jego funkcji, lecz w tym momencie w domu państwa zjawia się Alf Stokes, drugi z żołnierzy, którzy uratowali Teddy'ego. Oczywiście od razu przejmuje funkcję denata, lecz Twelvetrees wcale nie cieszy się ze spotkania starego druha. Stokes bowiem to oszust i oportunista.

Co więcej, Alf nienawidzi arystokracji i ideologicznie sprzyja bolszewikom, lecz brak pracy zmusza go do zamieszkania u Meldruma. Niemalże od razu ściąga do rezydencji lorda również swoją córkę, Ivy, którą zatrudnia w charakterze pokojówki. I od tego momentu zaczyna się tzw. jazda.

Humor tej produkcji skupia się głównie na kontrastach między klasą pracującą (służbą) a rządzącą (arystokracją) – wiele najzabawniejszych sytuacji wynika bowiem z interakcji tych dwóch sfer społecznych. Zabawne są również starcia szlachta-szlachta (tutaj głównie lord Meldrum kontra lord Ralph Shawcross – Meldrum bowiem romansuje z żoną Ralpha, Agatą, a ten jakoś ma coś przeciwko temu, hm) i służba-służba (tutaj głównie szlachetny James vs. krętacz Alf).


I jak to w brytyjskich sitcomach bywa, mamy sporo barwnych postaci, choć chyba najzabawniejsze to służący Henry, który zawsze coś ciekawego palnie i Ivy, dziewczyna całkiem sympatyczna, lecz niezdarna, niezbyt mądra i na dodatek zmuszona do odrzucania zalotów tak Teddy'ego, który bardzo, ekhem, LUBI służbę, jak i córki lorda, Cecily, która bardzo, hm, LUBI kobiety.

„Pan wzywał, Milordzie” nie zdobył zbyt dużej popularności w Anglii, nad czym należy jedynie ubolewać, bowiem serial jest nie tylko zabawny, ale posiada także niezwykły klimat lat 20 XX wieku i w ciekawy – i dość poważny, jak na komedię – sposób przedstawia starcie klas, świat wyżyn i, hm, nizin społecznych, jak również walkę starego świata z nowymi prądami myślowymi (szczególnie zaś z filozofią socjalistyczną).

 8. Mała Brytania (Small Britain)
27 odcinków (2003 – 2006) plus „Mała Brytania w Ameryce” (2008; to kolejne 6 odcinków); należy jednak jeszcze zaznaczyć, że serial zaczynał jako słuchowisko radiowe.
Czego!? Moja dziesięciogodzinna przerwa na kawę jeszcze nie dobiegła końca!
Ten serial pod pewnymi względami przypomina kultowy „Latający cyrk Monty Pythona” - rzecz wręcz tonie w oparach absurdu, a o fabule jako takiej nie ma co mówić, bowiem każdy odcinek składa się z kilkunastu niepowiązanych ze sobą scenek (większość odgrywana przez scenarzystów, Matta Lucasa i Davida Walliamsa), choć niektórzy bohaterowie powracają w kolejnych epizodach (np. dresiara Vicky Pollard czy psychiatra Lawrence i jego pacjentka, Anna).


„Mała Brytania” to chyba jeden z najbardziej zakręconych seriali angielskich, gdzie niektóre pomysły po prostu nie mogły wyjść z głów ludzi do końca zdrowych psychicznie (wiem, jestem ekspertem w tej materii :P ), a na dodatek chyba jednym z najodważniejszych w historii telewizji – podobnie jak Monty Python, Lucas i Walliams nie oszczędzają nikogo i niczego, wyśmiewając nawet tematy tabu. Np. w jednym odcinku pojawia się pastor – gej. Dla Polaków taka persona okazała się nie do przyjęcia, wycięto więc tę scenkę z polskiej wersji.

W każdym razie niektóre żarty rzeczywiście mogą co wrażliwszych zniesmaczyć i trzeba lubić taki dość specyficzny humor, by przełknąć pewne gagi. „Mała Brytania” raczej nie jest dla każdego i nawet ja, ten, który lubi ów serial, przyznaję, że niektóre scenki są raczej takie sobie. Z drugiej jednak strony przeważają fajne gagi, a gdy „Mała Brytania” jest śmieszna, to jest NAPRAWDĘ śmieszna. Pewne z przedstawionych w niej sytuacji należą do najzabawniejszych momentów w historii całego kina angielskiego (a niekiedy możemy także zauważyć przypadkowe nawiązania do naszej polskiej rzeczywistości, jak np. w skeczu z recepcjonistką ;). Gag z chorą psychicznie starszą panią, której wydaje się, że piesek rozkazuje jej się publicznie rozebrać, a potem schować w kuble na śmieci, niektórych może konfundować, ale innych rozbawi do łez.

7. Latający cyrk Monty Pythona (Monty Python's Flying Circus)
48 odcinków, 1969 - 1974. Całkiem nieźle. 

Hm... no cóż... chyba podaruję sobie wymyślenie jakiegoś zabawnego komentarza, teraz mierzę się z tytanami humoru angielskiego, nie mam szans.

I oto pozycja, przy której nie bardzo wiem, co napisać. Wiadomo, kultowy serial, ale to już takie wyświechtane, jak stare gatki. Że klasyka humoru, hm, absurdalnego – wszyscy wiedzą. Że robili, co chcieli, że czasami nawet na widza nie zważali, zmuszając go do oglądania rzeczy, których nie chciał oglądać, o tym wiedzą wszyscy ci, którzy z tym serialem się zetknęli. Że dla niektórych to najlepsza komedia na świecie, a dla innych nuda i głupoty, to też wiadomo. Co bym nie napisał, będą to same frazesy. Zresztą i tak trochę mija się to z celem, zważywszy na to, że na świecie nie ma chyba osoby, która by nie słyszała o Monty Pythonie. Fani znają już zapewne wszystkie odcinki na pamięć i wiedzą, dlaczego lubią je na okrągło oglądać, a ci, którzy nie lubią, też już zapewne wiedzą, czego się spodziewać i na co liczyć (albo raczej na co nie liczyć).



6. Co ludzie powiedzą? (Keeping Up Appearances)
44 odcinki, pięć lat emisji (1990 – 1995)
Typowi przedstawiciele angielskiej klasy wyższej - to widać, słychać i czuć!

No właśnie, co ludzie powiedzą, widząc, że stawiam ten dość niepozorny – acz dość popularny – serial wyżej od samego Monty Pythona? Czy stanę się pośmiewiskiem wszystkich fanów humoru angielskiego? 

W porównaniu do innych, odlotowych seriali z tej listy, „Keeping Up Appearances” jest historią dość zwyczajną i całkiem prawdopodobną. Oto bowiem Hiacynta Bucket (którą zresztą chce, by tytułować ją Bouquet,przedstawicielka angielskiej klasy średniej, wiedzie sobie spokojne życie na przedmieściach i wydaje się, że nie ma zbyt wielu problemów poza... no właśnie! Zachowywaniem pozorów! I martwieniem się, co ludzie powiedzą. Pani Bucket (ups, Bouquet) pragnie bowiem być postrzegana jaka dama, spadkobierczyni dobrego, angielskiego wychowania, a swą rodzinę kreuje niemalże na szlachtę. Tak więc zdanie sąsiadów jest dla niej bardzo ważne, a jedynym sensem i celem jej życia jest udawanie kogoś, kim w istocie nie jest.

Nie trzeba być geniuszem (choć oczywiście sami geniusze ten blog czytają ;) ), by domyślić się, że to komedia pomyłek i jedna wielka farsa – Bucket, by podtrzymać iluzję pochodzenia z klasy wyższej (w co raczej jej sąsiedzi nie wierzą) i pokazania znajomym, iż jest od nich lepsza, często musi uciekać się do takiej ekwilibrystyki, że głowa mała. A rodzina nie podziela jej lordowskich zapędów – ojciec to dość niesforny starszy pan, mąż marzy tylko o tym, by wyrwać się spod wpływu Hiacynty, a syn – wieczny student, interesujący się jedynie, hm, kolegami – ciągle kombinuje, jakby tu od rodziców wyciągnąć forsę na kolejne eskapady.


Choć więc obiektywnie „Latający Cyrk Monty Pythona” to lepszy kawałek kinematografii, to jednak do „Co ludzie powiedzą” mam spory sentyment. Nie chodzi tylko o sympatyczne postaci, dość pokręcony humor (moim faworytem jest moment, w którym ojciec Hiacynty rozbijał się goły po pijaku po mieście, a pani Bucket wiła się piskorz, by przedstawić sąsiadom jego występki w szlachetnym świetle ;) ), ale również o to, że jest to historia zakotwiczona w rzeczywistości. Ilu ja ludzi pokroju Bucket znałem! Autokreacja i autopromocja była sensem ich życia i czasami ich starania kończyły się jak u Hiacynty – śmieszną klapą ;)

Bądźmy więc sobą i nie udawajmy nikogo! Nieprawda, że bycie sobą zapewni nam sukces i sympatię bliźnich, ale jak robić z siebie błazna, to lepiej być w tym szczerym! Nikt nie doceni, ale chociaż kac moralny nie będzie gnębił!

5. Czarna Żmija (Blackadder)
Pierwsza Czarna Żmija – 7 odcinków, 1982; druga – 6 odcinków, 1986; trzecia – 6 odcinków, 1987; czwarta – 6 odcinków, 1989


Hm, czyżby mały trybut dla okładki drugiego albumu Led Zeppelin?


Uf, formuła tego serialu jest bardzo dziwna z tego prostego względu, że tak naprawdę są to cztery seriale, powiązane jedynie postacią... chociaż nie, postacią też nie, bo to cztery różne postaci... dobra, powiązane ze sobą osobą Rowana Atkinsona (Jasia Fasolę kojarzysz?  ) i opowiada o... hm, dziejach rodu Blackadder. A żeby było śmieszniej, serii jest więcej niż cztery... eeee... dokładnie to chyba z dziesięć, ale tylko cztery to seriale telewizyjne, więc nimi się zajmiemy.

Każda z serii osadzona jest w innym okresie historycznym – pierwsza w mrocznym średniowieczu, druga w wieku XVI, trzecia w XIX, czwarta podczas I Wojny Światowej. We wszystkich Atkinson wciela się w podejrzanie-podobnych-do-siebie-przodków-potomków o identycznych imionach (Edmund), identycznej twarzy i podobnym charakterze (chociaż pierwszy Edmund najbardziej odstaje od reszty – bardziej przypomina wioskowego głupka, trochę w stylu Jasia Fasoli, nie ma w sobie wiele ze szczwanego, cynicznego oportunisty, którym to staną się jego potomkowie)

Tedy (od „więc” nieładnie zacząć zdanie, stąd to „tedy” ) tak naprawdę obserwujemy dzieje rodu szlacheckiego, a nie konkretnej postaci, co samo w sobie jest zabiegiem interesującym i pewnym novum. Zabawne, jak kolejni Edmundowie stają się coraz przebieglejsi i coraz bardziej nieprzyjemni, a ród coraz bardziej ubożeje (w pierwszej serii głupkowaty główny bohater przypadkiem pomógł zdobyć rodzinie wysoką pozycję w społeczeństwie angielskim, w kolejnych próbuje zdobyć fortunę, lecz niezbyt mu to wychodzi). Co jeszcze zabawniejsze – choć najbardziej odpowiadało mi tło historyczne pierwszej serii, to jednak im dalej w las, tym więcej drzew, jak to powiada mądrość ludowa i każda kolejna jest lepsza od poprzedniej.


Jako że jest to produkcja z udziałem Rowana Atkinsona (a często i napisana przez Atkinsona) spodziewać się możemy całej masy absurdalnych, niesamowicie zabawnych sytuacji (choć niektórzy uznać mogą je za bardziej głupie niż zabawne ) i... całkiem dobrej fabuły! O tak, jak na absurdalną komedię angielską jest to osiągnięcie dość spore!

I sam Atkinson radzi sobie nad wyraz dobrze – jeżeli ktokolwiek z Was kiedykolwiek i gdziekolwiek wątpił w jego zdolności aktorskie, niech obejrzy sobie ten serial!

Może jestem nieco mało obiektywny (choć przecież „nie istnieją fakty, jedynie interpretacje”), bo to jeden z moich seriali i muszę być nad wyraz subiektywny, ale „Czarna Żmija” jest w(y)dechowa! To prawie opus magnum Rowana Atkinsona (prawie, bo jest jeszcze pierwsze miejsce na tej liście) i rzecz, z którą warto się zapoznać.

[dialog przed bitwą; ojciec pyta syna]:

„Edmundzie, będziesz jutro walczył z nami?”

„Broń boże! Będę walczył z wrogiem!”


4. Czerwony Karzeł (Red Dwarf)

61 odcinków! I 11 lat emisji (1988 – 1999)... nie, przepraszam, 21 z przerwami (1988 – 1999, 2009), czyli kolektywnie około 12... Takoż więc – 1988 – 1999, 2009, 2012.

In space nobody can hear your... laugh?
Oto historia grupy (tak, grupy) dzielnych (hę?) i mądrych (ha ha!) zdobywców kosmosu, którzy przecierają nowe szlaki dla rasy homo sapiens...

Zaraz, zaraz, to chyba nie ten serial...

OK, „Red Dwarf” to rzeczywiście historia grupy (grupy, tak!) osobników tułających się po kosmosie, ale, po pierwsze, załoga składa się z postaci nieco nietuzinkowych, po drugie, niczego nie badają, lecz próbują zaspokoić swe społeczne potrzeby, a po trzecie, tak, jest to poniekąd sf, ale ze „Star Trekiem” ma tylko tyle wspólnego, że go parodiuje. Chyba. Nie znam się za dobrze na „Star Treku”. Ale podejrzewam. Bo przecież mamy tutaj gwiazdy i podróże gwiezdne... hm.


W każdym razie – głównym bohaterem jest Dave Lister, który przypadkiem zasypia na pokładzie tytułowego „Red Dwarfa”, statku kosmicznego, w XXI wieku, a budzi się trzy miliony lat później. Jak się okazuje, nie tylko reszta załogi już dawno temu kopnęła w kalendarz, ale i cała ludzkość najpewniej też zakończyła swe bytowanie. Człek o słabszej psychice dawno by się załamał, ale nie Dave! On postanawia wrócić na Ziemię, choć w gruncie rzeczy nic ciekawego nie może tam znaleźć. Żeby jednak nie był zbyt samotny i nie wchodził w interakcje z samym sobą (takowe zazwyczaj są dziwaczne, a czasem niesmaczne) autorzy dorzucili mu kilka postaci do towarzystwa – komputer pokładowy (Holly), hologram kolegi (Listera, nie komputera), Arnolda Judasa Rimmera i istotę zwaną Kotem, przedstawiciela rasy powstałej z potomków kotki Dave'a, Frankensteina (w późniejszych odcinkach dorzucają jeszcze mechanoida Krytena).
 

A wyśmianie sf? Po pierwsze, przecież ten film to prawie stuprocentowa parodia „Star Treka”(jak już pisałem, na „Star Treku” się nie znam, ale podejrzewam, że odwiedzanie kolejnych, coraz dziwniejszych planet, jest w istocie startrekowe), a to jeden z najbardziej znanych przykładów sf w historii. Po drugie- nie da się ukryć, że science fiction to gatunek, który w dużej mierze opiera się na schematach – obcy, podróże kosmiczne, podróże w czasie, szaleni naukowcy, którzy chcą wysadzić cały Wszechświat (z sobą włącznie... upsss...) etc. etc. „Red Dwarf” nawet nie parodiuje tych wszystkich fabularnych skostnień i skamielin, on je tylko lekko... hiperbolizuje (lekka hiperbolizacja, cóż za oksymoron! :P ). Bo tak naprawdę ponad sto lat istnienia gatunku sprawiło, że od niektórych schematów już trudno uciec - kolejne produkowane na poważnie utwory stają się śmieszne dla starego wyjadacza, który to samo widział już w stu dwudziestu innych tekstach i uśmiecha się z lekkim zażenowaniem, czytając o kolejnej inwazji obcych na kraj dolarem i whiskey płynącym.


„Red Dwarf” wyróżnia się również na tle innych produkcji Brytyjczyków specyficznym klimatem – i to nic dziwnego, skoro nie ma (chyba!) drugiego angielskiego sitcomu osadzonego w kosmosie. Nie dziwi mnie również jego popularność, dzięki której dwa razy wracał na antenę BBC po, wydawałoby się, ostatnim sezonie z roku 1999. Pierwszy powrót miał miejsce w 2009 roku, a drugi... w tym! Ha ha, naprawdę! Tych odcinków jeszcze nie widziałem, ale już zacieram ręce, by je ujrzeć! I miejmy nadzieję, że na tym jednym sezonie się nie skończy i „Red Dwarf” reaktywuje się na dobre!

3. Hotel Zacisze (Fawlty Towers)
12 odcinków, 1975 – 1979

John Cleese - jeśli ktoś go nie kojarzy jako John Cleese'a, to może pamięta tę reklamę pewnego banku...?

Słynny projekt jednego z Pythonowców, niezrównanego Johna Cleese'a („A teraz coś z zupełnie innej beczki”)! Co więcej, zdaje mi się, że to również jeden z bardziej znanych w naszym kraju brytyjskich sitcomów, który ma tylu samu zwolenników, tarzających się wręcz ze śmiechu, oglądając popisy głównego bohatera, ilu przeciwników, patrzących ze znudzeniem na ekran TV. Cóż, jak już napisaliśmy – humor angielski jest specyficzny i jeśli chcesz sprawdzić, czy taki typ komedii Ci odpowiada, to „Hotel Zacisze” jest niezłym poligonem doświadczalnym.


Rzecz przedstawia nam perypetie Basila Fawlty'ego, właściciela tytułowego hotelu. Praca, zdawałoby się, nudna jak flaki z olejem – nadzorowanie poczynań podwładnych i użeranie się z klientami nie jest najciekawszą drogą rozwoju kariery. Ale to wszakże angielska komedia, a nie „Hotel 52”, więc obyczajówki tu niewiele, a za to pełno „odjazdów”. Okazuje się bowiem, że personel nie jest do końca normalny, a i goście często wpadają tacy, że należałoby im raczej polecić pokój bez klamek, a nie luksusowy apartament...

Wielkie ukłony należą się Cleese'owi nie tylko za scenariusze i sprawną reżyserię, ale również grę aktorską! To mój ulubiony członek trupy Pythona i wielokrotnie pokazał, że nie jest tylko dobrym kabareciarzem, ale aktorem z prawdziwego zdarzenia, lecz tutaj przeszedł samego siebie. Chyba nigdy nie zapomnę sceny, w której okładał rózgą swój niesforny samochód... „Zawsze się psułeś! Od pierwszego dnia, draniu!” (może nie dokładnie tak, ale podobnie, rozumiecie, taka mała parafraza).

2. 'Allo 'Allo! 
86 odcinków! Rekordzista! I emitowany był w latach 1982 – 1992 (z małymi przerwami, gdyż odtwórca głównej roli, Gordon Kaye uległ poważnemu wypadkowi i zdjęcia na chwilę zawieszono). Poza tym jednak istnieje teatralna wersja tego serialu, która – o ile się nie mylę ;) - dalej grana jest w Anglii.

Jest Herr Flick - jest zabawa!

Genialny serial. „'Allo 'Allo” opowiada o czasach okupacji niemieckiej we Francji i perypetiach karczmarza Rene, jego rodziny i personelu, którzy mają to nieszczęście, że odwiedzają ich bardzo często nie tylko naziści, ale również członkowie francuskiego ruchu oporu, członkowie komunistycznego ruchu oporu i agenci brytyjskiego wywiadu. Jedyne, o czym marzy Rene, to tylko spokojnie przeczekać wojnę i poromansować ze swoimi kelnerkami, tymczasem jest zmuszony do brania udziału w coraz to dziwniejszych i niebezpieczniejszych eskapadach...


A są to eskapady naprawdę niezwykłe! Fabuła jest tak pokręcona i tak się komplikuje po kilku odcinkach, że pod koniec serialu trudno jest już się połapać, o co tak naprawdę chodzi. Jedno zdarzenie prowadzi bezpośrednio do następnego, pojawiają się nowe wątki, stare się gmatwają, rozwijają się poboczne, dochodzą nowe postaci, inne odchodzą... Rene próbuje się pozbyć angielskich lotników i po prostu przeżyć, tymczasem jest wplątywany w coraz to dziwniejsze plany i pomysły. Von Strohm chce uniknąć zesłania na wschodni front, a dodatkowo się wzbogacić, gromadząc skradzione dzieła sztuki (w tym słynną „Upadłą Madonnę z wielkim cycem” Van Klompa) i ogółem nie można powiedzieć, by był oddany Hitlerowi – to po prostu karierowicz i oportunista. Gdy Strohm próbuje zagarnąć obraz Van Klompa dla siebie, miast oddać go Fuhrerowi, ten posyła swego agent, Herr Flicka z Gestapo, by odzyskał dzieło sztuki. Herr Flick szybko zaczyna romansować z Helgą, która z kolei... ufff, nie ma sensu dalej opisywać ;) W skrócie - postaci starają się wyciągnąć z wojny jak najwięcej osobistych korzyści, grają więc na dwa albo i nawet trzy fronty i do końca nie wiadomo, kto komu może ufać i dla kogo pracuje.


Właśnie, postaci! Jest ich cała masa, tak po stronie Francuzów, jak i Niemców, a i paru Anglików się znajdzie (co ciekawe, Anglicy w tym serialu zostali przedstawieni jako banda kretynów – vide oficer Crabtree) i, co ważniejsze, nie ma tu persony nieciekawej – wszystkie są genialne i zabawne. Każda z nich posiada też swoje powiedzonka i dziwactwa, powtarzane co odcinek, a mimo to nie nudzą i za każdym razem bawią („To ja, LeClerc!”, „Słuchajcie uważnie, bo nie będę dwa razy powtarzać”, „Ty głupia kobieto!”). Do moich ulubieńców ;) należą oficer Crabtree (genialna francuszczyzna, nie ma co -dzin dybry, Gruber (i jego mały czołg) oraz Helga („GENERAL VOOOOON KLINKERHOFFEN!!!”). Jednakże wszystkich ich przebija Herr Otto Flick z Gestapo! To moja ulubiona postać komediowa – geniusz, geniusz! Nie tylko ma wdechowe teksty („Podaj mi moją gestapowską lornetkę wielkiej mocy”), świetne pomysły (np. przebranie księdza lub niemowlaka – niemowlak lepszy, nie zapomnę tej sceny, jak się rozbijał wózkiem po Francji :), a na dodatek odgrywa go bardzo utalentowany aktor (Richard Gibson)! To trzeba zobaczyć! Zresztą co ja tam będę mówił, rzućcie okiem na tradycyjny gestapowski taniec, wykonany przez Otto:
Tudzież ta ("He had the fish!")


W momencie swojej premiery „'Allo 'Allo!” wzbudziło pewne kontrowersje, bowiem śmianie się z tak krwawego konfliktu niektórych ludzi zniesmaczyło; twórcom wydawało się nawet, że serial nie będzie trwał dłużej niż dwa sezony. Stało się jednak inaczej – nakręcono tych sezonów 9 (!), a produkcja zdobyła status kultowej. Dla mnie jest to pozycja genialna, rzecz, która nigdy mi się nie znudzi (Herr Flick będzie mnie bawił do końca mego żywota i o jeden dzień dłużej) i chyba mój ulubiony serial w ogóle (tzn. wolę go nawet od „Klanu”, „Plebanii” i „Mody na Sukces”, o tak!). Gdy tworzyłem tę listę, długo się zastanawiałem, czy to nie „'Allo 'Allo” winno być numerem jeden, ale po długich bójkach z myślami (z których zostało mi niekompletne uzębienie) doszedłem do wniosku, że jednak palma pierwszeństwa należy się...


1. Jaś Fasola (Mr. Bean)
19 odcinków, 1990 – 1995.

Misiu uśmiecha się radośnie, nie wie, biedaczek, że ma przed sobą wariata.

Kto nie zna „Jasia Fasoli”? I znów opinie są podzielone – dla jednych jest to super humor, dla innych komedia dla debili, ale niech tam! Jeśli jest to komedia dla debili, to ja jestem największym kretynem po tej stronie Europy! Kocham ten serial i niezmiennie mnie on bawi, chociaż widziałem już wszystkie odcinki po kilka razy (podobnie jest z „'Allo 'Allo!”). Co najciekawsze, Mr. Jasiu wcale nie bierze udziału w wyjątkowo absurdalnych eskapadach, jak jego koledzy z „Hotelu Zacisze”, nie odwiedza fantastycznych lokacji jak załoga „Red Dwarfa”, a „jedynie” remontuje mieszkanie, próbuje kupić szczoteczkę do zębów, nowy fotel etc. Ogółem jego żywot niewiele różni się od żywota każdego z nas, lecz właśnie dzięki zderzeniu szarej codzienności z dość, hm, nietuzinkową personą Fasoli, robi się tak zabawnie, że boki zrywać. Pamiętacie, jak czekał w kolejce do dentysty? Albo jak poszedł do kina na „Koszmar z Ulicy Wiązów”? 

Co ciekawsze, „Fasola” - w przeciwieństwie do chociażby „'Allo 'Allo!” - niemalże zupełnie rezygnuje z zabawnych dialogów na rzecz humoru sytuacyjnego, pantomimy i tzw. slapsticku. Wiadomo, że w przypadku humoru „fizycznego” bardzo ważny jest aktor, robiący z siebie błazna przed kamerą, a tutaj dobrano go idealnie – kto lepiej pasowałyby do roli „Jasia”, niż Rowan Atkinson? Kto inny potrafi rozbawić samą miną lub gestem? W gruncie rzeczy dlatego ustawiłem „Mr. Beana” o oczko wyżej niż „'Allo 'Allo!” - mimo wszystko trudniej jest zmusić widza do śmiechu samą pantomimą, która już raczej sama w sobie nikogo nie bawi. Tymczasem Atkinson wraca do korzeni komedii i udaje mu się odświeżyć zaśmierdłą już nieco formułę.


wtorek, 1 grudnia 2015

Najbardziej kontrowersyjne reality show- Born in the Wild


W cyklu dotyczącym najbardziej kontrowersyjnych reality show wracamy do USA, a dokładniej do telewizji Lifetime by przyjrzeć się na czym polega  program „Born in the Wild”. Choć tak naprawdę wszystko wytłumaczyć wam powinien sam jego tytuł, czyli urodzony w puszczy, na odludziu.
Producenci show najpierw poprzeglądali różne fora internetowe, w których udzielają się przyszłe matki oraz położne. To tu znaleźli inspirację. Okazało się, że istnieje grupa kobiet, które nie chcą rodzić w szpitalu, bo wolą aby ich pociechy przyszły na świat w bardziej naturalnym środowisku. Wystarczyło się z nimi skontaktować i wyselekcjonować taką grupę kobiet w ciąży, które zgodzą się aby wysłać je do puszczy w towarzystwie kamer. Większość z nich była tak zdeterminowana by rodzić poza cywilizacją i ponad 100 kilometrów od najbliższego szpitala, że bez względu czy w telewizji, czy nie i tak by się na to zgodziła (a tak można było jeszcze liczyć na pewno na ciekawe honorarium). Ostatecznie wyemitowano 6 odcinków z sześcioma chętnymi.
Zasady są więc proste. Najpierw poznajemy całą rodzinę i ich historię, a kamera odwiedza ich dom. Później gdy zbliża się termin porodu więc towarzyszymy im w podróży w dzicz. Przyszłej matce i ojcowi towarzyszą operatorzy, a także dwie położne które mogą pomóc. Jeśli natomiast sytuacja się bardziej skomplikuje producenci zapewnili łączność satelitarną, aby doktorzy mogli pomagać na odległość.
Dlaczego więc program jest kontrowersyjny? Wbrew pozorom nie chodzi o nagość i sam moment rodzenia. Problemem jest ogromne ryzyko jakie podejmowały pary biorące w nim udział i producenci show. Przez cały czas w okolicy nie było żadnego lekarza (ba nie wszystkie matki korzystały z pomocy dwóch dodatkowych pielęgniarek). Natomiast sytuacja w trakcie porodu może się bardzo szybko skomplikować przez co nie byłoby możliwości udzielenia jakiejkolwiek fachowej pomocy. Mówiąc w skrócie matki mogły zginąć podczas porodu lub coś złego mogło stać się z dziećmi (w końcu kiedyś nie było szpitali i procent tragicznych porodów był znacznie większy), a telewizja by to wszystko nagrała.
Choć z drugiej strony na pewno było trochę bardziej bezpiecznie niż gdyby pary chętne do rodzenia na odludziu chciały zorganizować całe przedsięwzięcie samemu. Producenci tłumaczyli się również, że wybór kobiet biorących udział w „Born in the Wild” nie był przypadkowy. Przede wszystkim w każdym z przypadków nie był to ich pierwszy poród. Jednak poza ryzykowaniem życia przez uczestniczki dodatkowym problemem, zdaniem specjalistów, było to, że przyszłe matki mogły taki program obejrzeć i stwierdzić, iż poród poza szpitalem jest bardzo bezpieczny i również chcą czegoś takiego spróbować (nie zważając na ryzyko i komplikacje).
Cały program miał zwrócić uwagę na ogólną kwestię porodów. To na pewno się udało, tyle że w pewien sposób stworzono rozrywkę bardziej przypominającą film przyrodniczy mówiący o tajemnicach ssaków. Nie wszystko wygląda tu jednak na całkowite odtworzenie naturalnych porodów z początków ludzkości. M.in. na kamieniach znajdują się materace pozwalające na większą wygodę, a wszędzie dookoła są kamery. Bardziej więc ma się wrażenie, że to na siłę szukanie kolejnych tematów tabu i przekraczanie granic, które na wizji nie były jeszcze przekraczane. Jedyny dotychczasowy plus programu jest więc taki, że na razie wszystkie porody się udały, a dzieci urodziły się zdrowe i oby tak już pozostało.

Przykładowe fragmenty z programu