wtorek, 1 grudnia 2015

Najbardziej kontrowersyjne reality show- Born in the Wild


W cyklu dotyczącym najbardziej kontrowersyjnych reality show wracamy do USA, a dokładniej do telewizji Lifetime by przyjrzeć się na czym polega  program „Born in the Wild”. Choć tak naprawdę wszystko wytłumaczyć wam powinien sam jego tytuł, czyli urodzony w puszczy, na odludziu.
Producenci show najpierw poprzeglądali różne fora internetowe, w których udzielają się przyszłe matki oraz położne. To tu znaleźli inspirację. Okazało się, że istnieje grupa kobiet, które nie chcą rodzić w szpitalu, bo wolą aby ich pociechy przyszły na świat w bardziej naturalnym środowisku. Wystarczyło się z nimi skontaktować i wyselekcjonować taką grupę kobiet w ciąży, które zgodzą się aby wysłać je do puszczy w towarzystwie kamer. Większość z nich była tak zdeterminowana by rodzić poza cywilizacją i ponad 100 kilometrów od najbliższego szpitala, że bez względu czy w telewizji, czy nie i tak by się na to zgodziła (a tak można było jeszcze liczyć na pewno na ciekawe honorarium). Ostatecznie wyemitowano 6 odcinków z sześcioma chętnymi.
Zasady są więc proste. Najpierw poznajemy całą rodzinę i ich historię, a kamera odwiedza ich dom. Później gdy zbliża się termin porodu więc towarzyszymy im w podróży w dzicz. Przyszłej matce i ojcowi towarzyszą operatorzy, a także dwie położne które mogą pomóc. Jeśli natomiast sytuacja się bardziej skomplikuje producenci zapewnili łączność satelitarną, aby doktorzy mogli pomagać na odległość.
Dlaczego więc program jest kontrowersyjny? Wbrew pozorom nie chodzi o nagość i sam moment rodzenia. Problemem jest ogromne ryzyko jakie podejmowały pary biorące w nim udział i producenci show. Przez cały czas w okolicy nie było żadnego lekarza (ba nie wszystkie matki korzystały z pomocy dwóch dodatkowych pielęgniarek). Natomiast sytuacja w trakcie porodu może się bardzo szybko skomplikować przez co nie byłoby możliwości udzielenia jakiejkolwiek fachowej pomocy. Mówiąc w skrócie matki mogły zginąć podczas porodu lub coś złego mogło stać się z dziećmi (w końcu kiedyś nie było szpitali i procent tragicznych porodów był znacznie większy), a telewizja by to wszystko nagrała.
Choć z drugiej strony na pewno było trochę bardziej bezpiecznie niż gdyby pary chętne do rodzenia na odludziu chciały zorganizować całe przedsięwzięcie samemu. Producenci tłumaczyli się również, że wybór kobiet biorących udział w „Born in the Wild” nie był przypadkowy. Przede wszystkim w każdym z przypadków nie był to ich pierwszy poród. Jednak poza ryzykowaniem życia przez uczestniczki dodatkowym problemem, zdaniem specjalistów, było to, że przyszłe matki mogły taki program obejrzeć i stwierdzić, iż poród poza szpitalem jest bardzo bezpieczny i również chcą czegoś takiego spróbować (nie zważając na ryzyko i komplikacje).
Cały program miał zwrócić uwagę na ogólną kwestię porodów. To na pewno się udało, tyle że w pewien sposób stworzono rozrywkę bardziej przypominającą film przyrodniczy mówiący o tajemnicach ssaków. Nie wszystko wygląda tu jednak na całkowite odtworzenie naturalnych porodów z początków ludzkości. M.in. na kamieniach znajdują się materace pozwalające na większą wygodę, a wszędzie dookoła są kamery. Bardziej więc ma się wrażenie, że to na siłę szukanie kolejnych tematów tabu i przekraczanie granic, które na wizji nie były jeszcze przekraczane. Jedyny dotychczasowy plus programu jest więc taki, że na razie wszystkie porody się udały, a dzieci urodziły się zdrowe i oby tak już pozostało.

Przykładowe fragmenty z programu

środa, 18 listopada 2015

Język w mediach,czy jest aż tak źle ?


Od pewnego momentu zastanawiałem się nad tym jak używany jest język polski w mediach. Wiadomo, że osoby młode potrafią nasz język zniekształcać, zmieniać, bo tak naprawdę język powinien być tworem żywym. Ale czy aż tak? Mam na myśli problem ze stosowaniem określeń, które już istnieją od wielu lat, są sprawdzone, a teraz zamienia się je na zagraniczne (głównie angielskie) odpowiedniki. Sam oczywiście nie jestem bezbłędnym użytkownikiem języka oczywistego, ale mogę napisać o tym co w związku z nim w tej chwili mi się nie podoba.
Skoro już zacząłem o temacie zastępowania słów to pora na kilka przykładów. Po pierwsze problem, w pewnym sensie pojawił się wraz z wielkimi korporacjami. I tak nie mamy już prezesów, dyrektorów wykonawczych, ale jest już np. executive director. Używanie takiego nazewnictwa w kręgu wewnętrznych nie jest dla mnie żadnym problemem. Ten zaczyna się gdy ślepo przepisują to media, w tym wypadku strony internetowe i niektóre gazety. I tak czytamy wywiady ze specjalistami od human resources (bo zarządzanie zasobami ludzkimi pewnym osobom już nie przystoi, albo na pytania odpowiada nam nie dyrektor generalny, a chief executive officer (a przykłady można dalej wymieniać). Rozumiem pomysł polegający na tym, że w łatwy sposób ktoś za granicą będzie wiedział o co chodzi, a CV zapełni się łatwo przekładalnymi, na świecie, stanowiskami. Jednak czy jest to potrzebne zwykłemu czytelnikowi? Taki zapewne w ogóle dany artykuł opuści.
Oczywiście jest rozwój technologii, pojawiają się nowe sformułowania, ale nie rozumiem dlaczego np. zamiast naszego lokowania produktu, dziennikarze piszą o product placement. Mogę się tylko domyślać, że tak napisany artykuł będzie mądrzejszy, bardziej skomplikowany i trafi do kogoś zainteresowanego tematem. Podejście jest również takie, że jeśli chcesz zająć się jakąś branżą współczesną to naucz się sformułowań zagranicznych, a nie polskich. Ale czy nie wystarczająco dużo jest już skrótów językowych, słów adaptowanych (często rzeczywiście potrzebnych, jak np. weekend)? Myślę, że potrzebny jest w tym wypadku umiar. A nowe słowo nie zawsze jest lepsze od starszego. A „techniczno-zagraniczna” nowomowa nie jest nam potrzebna.
A teraz kwestia programów w telewizji. Popatrzmy na początek na same nazwy. Polsat zaczął od łączenia tytułu zagranicznego z polskim. Obecnie mamy chociażby Must be the Music – Tylko Muzyka,Dancing with the Stars – Taniec z Gwiazdami czy też Hell's Kitchen-Piekielna Kuchnia W TVNie był np. You can dance, a jest Project Runway. Wydawało się, że chociaż Telewizja Polska odpuści. Ale mamy kolejną edycję The voice of Poland. Moje dość idealistyczne podejście jest takie, że język polski i jego ochrona oraz właściwe stosowanie powinno być jednym z głównych znaczeń misji społecznej, jaką ma spełniać telewizja publiczna. Ale sprawa tak fundamentalna powinna dotyczyć w ogóle wszystkich stacji. Po co nam takie „potworki” (nie tylko językowe) jak Enjoy the view love Natalia na Vivie, czy Warsaw shore na MTV. A jak już pojawi się język polski to zdarza się być niepotrzebnie odmładzany, czy też idzie w slang (patrz Operacja stylówa).
No i pozostaje to jakie słowa prezentowane są w wielu programach. Z jednej strony znowu coraz więcej angielskiego (np. ciągle pojawiający się „feeling” - zobaczcie Voice of Poland), przekleństwa (które nawet ocenzurowane pozwalają na ich identyfikację), kaleczenie języka (młode gwiazdki), a jest jeszcze ciągłe upraszczanie zdań. Można mówić źle o systemie edukacji, że może tu leży problem, ale jest jeszcze czyste ludzkie podejście. Jeśli ktoś woli być sławny, ale bez szkoły, bo przecież podstawy językowe zna to proszę bardzo. Jednak nie oznacza narzucania swojego stylu bycia, zachowania, bo to w największym stopniu godzi w młode pokolenie, które będzie się na takich osobach wzorować. Mówiąc w skrócie. Mass media nie dość, że przeprowadzają wielu osobom pranie mózgu, to jeszcze dopuszczają się barbaryzmu językowego. Ale co z tego skoro prawie nikt obecnie takiego określenia nie zrozumie.

niedziela, 27 września 2015

Michael Larson- człowiek,który rozpracował schematy losowania w teleturnieju

Dzisiaj opowiemy Wam ciekawą historię pewnego telewizyjnego turnieju, którego gracz całkowicie zaskoczył organizatorów. Będzie to historia lenistwa, sprytu i konsekwencji braku porządnego generatora losowości.

Podstawą publicznie dostępnych gier zręcznościowych jest zapewnienie, że koszty wygrywanych nagród będą niższe od korzyści organizatora. Telewizyjne teleturnieje są konstruowane w taki sposób, by wysokość wygranych mieściła się w założonym budżecie. Czasem jednak twórcy i projektanci rozgrywek popełniają błędy, które odkrywają gracze – i wtedy robi się ciekawie.


Quiz ten  w pierwowzorze nazywał się  "Second "Chance" z 1977r,którego prowadzącym był Jim Peck. Następnie od 1983 roku teleturniej ten przybrał nazwę "Press Your Luck" prowadzącym był Peter Tomarken. trzy lata później quiz chwilowo zdjęto z anteny.W roku 2002 powrócił trwając przez niecały rok pod nazwą "Whammy:The all new press your luck" którego gospodarzem był Todd Newton.
Wykorzystując najnowocześniejsze dostępne wówczas rozwiązania techniczne szybko przyciągnął sporą widownię. Rozgrywka przypominała trochę skrzyżowanie 1 z 10 i Koła Fortuny.

W każdym odcinku rywalizowało ze sobą trzech zawodników. Gra składała się z dwóch rund podzielonych na dwa etapy. I etap: Prowadzący zadawał uczestnikom pytanie otwarte, osoba która zgłosiła się jako pierwsza musiała udzielić odpowiedzi, następnie to samo pytanie zadawano uczestnikom lecz z trzema wariantami odpowiedzi (odpowiedź udzielona przez poprzednika+2 poprzednie). jeżeli uczestnik zgłaszając się na pytanie otwarte udzielił poprawnej odpowiedzi dostawał na swoje konto 3 próby, pozostali odpowiadający po poprawnej odpowiedzi otrzymywali po jednej próbie.
 II etap - wielka tablica (Big Board) uczestnicy w tym etapie losowali swoją wygraną poprzez wykorzystywanie swoich prób poprzez naciśnięcie przycisku zatrzymywali szaloną planszę która co chwilę zmieniała nagrody i położenie "złotej ramki" która wskazywała zdobycz uczestnika lub gdy uczestnicy mieli pecha trafiając na portret Whammy'ego tracili wszystkie swoje zdobycze.
Wyglądało to w sposób następujący:

Tablica miała 18 pól, a każde z nich mogło przyjmować 3 różne wartości. Wartości te ciągle się zmieniały, a kwadrat wyboru skakał po losowych polach. Gdy zawodnik naciskał guzik, kwadrat zatrzymywał się na jednym z wariantów pola. Pola miały takie opcje jak nagrody rzeczowe, gotówka, dodatkowy ruch, krok do przodu,do tyłu czy także Whammy,który oznaczał utratę wszystkich do tej pory zgromadzonych środków. 
uczestnik przed każdą próbą mógł zdecydować czy gra o kasę ryzykując wygraną dotychczas posiadaną czy oddaje wszelkie próby przeciwnikowi.
Warto wspomnieć,że w sytuacji kiedy gracz otrzymał od innego zawodnika próby musiał je wykorzystać. Gracz,który cztery razy trafi na tego stworka kończył grę z niczym
Zwycięzcą był najbogatszy uczestnik,który nie dość,że mógł zachować swoją wygraną to także miał możliwość ponownej gry w programie tym razem jako mistrz.



Zabezpieczeniem programu był Whammy, który pokazywał się z prawdopodobieństwem 1/6 (9 pól na 54 możliwości trafienia). Według obliczeń twórców gry pozwalało to na ograniczenie możliwości wygranej do ok. 25 tysięcy dolarów. Mechanizm działał prawidłowo – przez kilka odcinków średni poziom wygranych wynosił 14 tysięcy dolarów. Któregoś dnia w grze pojawił się jednak Michael Larson, który wygrał ponad 100 tysięcy dolarów. Jak tego dokonał?

Michael Larson 


Michael Larson dobrze odnalazłby się w naszej dzisiejszej rzeczywistości. Pierwszym większym interesem jaki mu się udał było przemycenie batoników na teren szkoły i sprzedaż z wysoką marżą. Od dzieciństwa myślał nad tym, jak zarobić jednocześnie się nie przepracowując. Gdy dowiedział się, że pewien bank wypłaca 500 dolarów za otwarcie konta, założył kilkanaście rachunków na fałszywe nazwiska. Gdy rząd zaczął wypłacać zasiłki dla bezrobotnych, założył firmę, zatrudnił się w niej i natychmiast zwolnił, by otrzymać zasiłek. Czasem znajdował tymczasowe zatrudnienie, ale jego główną rozrywką było analizowanie telewizyjnych konkursów w których szukał swojego szczęścia. Koło Fortuny okazało się nie do pokonania, dlatego skupił swoją uwagę na Press Your Luck.

Przez wiele tygodni Larson nagrywał wszystkie odcinki teleturnieju na kasetach wideo i następnie analizował je klatka po klatce. Po 6 miesiącach odkrył dwa podstawowe błędy twórców teleturnieju. Po pierwsze, losowa sekwencja, w jakiej kwadrat wyboru skakał po planszy, wcale nie była losowa. Po drugie, na planszy były pola, których wybór zawsze dawał same korzyści.

Pola nr 4 i 8 zawsze dawały nagrody pieniężne, dodatkowe rundy w grze i nigdy nie pokazywały stworka  kradnącego wszystkie zgromadzone środki. Larsonowi pozostało już tylko zapamiętać sekwencję skoków i wyćwiczyć – za pomocą pilota i przycisku pauzy – refleks zatrzymywania się na odpowiednim polu. Gdy opanował to w wystarczającym stopniu, ruszył na podbój świata.

Za ostatnie pieniądze kupił bilet autobusowy do Los Angeles, wyposażył się w koszulę i marynarkę za dolara i udał na casting do programu. Tam przekonał organizatorów, że jest idealnym kandydatem do gry i 19 maja 1984 stanął przed swoja życiową szansą.

Na początku nie szło mu za dobrze. Najpierw błędnie odpowiedział na pytanie prowadzącego, potem trafił na whammy'ego, ale w kolejnych rundach zaczął powoli zarabiać. W drugiej serii pytań poszło mu dużo lepiej i z 7 punktami zaczął zbierać żniwa swojej ciężkiej pracy z pilotem i nagrywarką. Przez pierwsze 10 kolejek 6 razy trafił na kwadrat 4 lub 8, zbierając prawie 30 tysięcy dolarów (4 pudła okazały się na tyle szczęśliwe, że nie wpadł na czerwonego gremlina. Potem zaczął się prawdziwy popis.

Przez 31 kolejnych szans Larson trafiał wyłącznie w pola 4 i 8. Za każde trafienie dostawał gotówkę oraz dodatkowy ruch. Prowadzący teleturniej najpierw zachwycał się niezwykłą passą i szczęściem gracza, potem jego entuzjazm malał z każdym kolejnym trafieniem i zaczął namawiać zawodnika do przerwania tej serii. Po 40 trafieniach Larson przestraszył się, że może stracić koncentrację i ostatnie ruchy do wykorzystania na planszy oddał innemu graczowi. Na koncie miał już 110 tysięcy dolarów. Chcecie zobaczyć, jak wyglądał cały program?

Pełny odcinek gry

Szansa na zdobycie takiego wyniku bez trafienia na gremlina wynosiła 3 do 10 000. Szefostwo programu oraz stacji długo szukało, czy Larson złamał zapisy regulaminu i istnieje jakakolwiek podstawa, by nie wypłacić mu nagrody. Takiego kruczka jednak nie znaleziono i zwycięzca otrzymał ok. 90 tysięcy dolarów (po odliczeniu podatku).

Feralny odcinek teleturnieju trzeba było podzielić na dwa, ponieważ znacznie przekroczył planowany czas emisji. Grę szybko zmodyfikowano, zacznie zwiększając zakres możliwych kombinacji skoków pola wyboru. Sam Larson początkowo myślał o zainwestowaniu wygranej, jednak wkrótce usłyszał w radio o konkursie, w którym prowadzący podawał liczbę a posiadacz banknotu o nominale 1 dolara o tym samym numerze seryjnym mógł wygrać 30 tysięcy dolarów. Larson wypłacił z banku 50 tysięcy dolarów w 1-dolarowych banknotach, jednak nigdy nie udało mu się trafić w wygraną. Po zakończeniu konkursu pieniędzy nie wpłacił ponownie do banku i któregoś dnia stracił wszystkie w wyniku kradzieży.


Zawiedziony życiem, założył nieistniejącą loterię Pleasure Time Incorporated i przez pewien czas wypłacał wygrane w oparciu o wpłaty kolejnych naiwnych graczy. Kiedy oszukał 20 tysięcy osób na ok. 3 miliony dolarów, ulotnił się z całą kwotą. Znaleziony kilka lat później przez śledczych na Florydzie wkrótce zmarł z powodu ciężkiej choroby.


piątek, 25 września 2015

Kontrowersyjne reality show- gwiazdy atakowane przez rekiny

Od kilku lat niezwykłą popularnością cieszą się w naszym kraju programy z gwiazdami. A w zasadzie celebrytami, którzy robią wszystko żeby zdobyć przychylność publiczności wiernie wysyłającej na nich sms'y.

Dlatego warto poszukać jakiś nowości? Po pierwsze właśnie to zmęczenie materiału, a po drugie deficyt osób znanych. Przecież jeśli dani celebryci wystąpią już w danej edycji programu to drugi raz ich tam nie zobaczymy. A jeśli zmienimy temat show to najzwyczajniej w świecie znów będą mogli wystąpić.
Pora więc na prezentację programu, o którym pisząc ten post myślałem. “Ramez Qersh El Bahr”, po angielsku Ramez the Sea Shark to  rodzaj ukrytej kamery. A emituje go arabska telewizja MBC(Middle East Broadcasting CenterW tym telewizyjnym widowisku  gwiazdy są wkręcane w atak rekinów. Jak?
Ramez the Sea Shark - czołówka
Jedna z gwiazd namawiana jest na wywiad nad morzem. W tym celu płyną pontonem z silnikiem spalinowym w stronę statku gdzie w ukryciu przebywa producent show.Później mamy już rozmowę sterowaną przez prowadzącego -(bo to on przekazuje na słuchawkę w uchu dziennikarzy dziwne/ zabawne pytania). Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak dopiero w momencie powrotu gwiazdy na ląd.
Jak się można domyślać po tytule silnik pontonu się psuje, zostaje on przywiązany do dna i ściągany w taki sposób jakby tonął. W międzyczasie pojawiają się też sztuczne rekiny i podobno odgryziona noga. Dość drastyczne i być może mało śmieszne gdy nie przeczuwająca żartu gwiazda krzyczy wniebogłosy. W kluczowym momencie prowadzący wchodzi do środka sztucznego rekina po czym podpływa do tonącego pontonu i wyłania się zupełnie jak w programie "Mamy Cię"
Ramez the Sea Shark - MBC
Na koniec pozostaje pokazać kamery, wyjaśnić sytuację i pozwolić na przejażdżkę we wnętrzu mechanicznego rekina. Czyli ogólnie mówiąc rewelacja i coś co prawdopodobnie od razu sprawdziłoby się na naszym rynku. Poza jednym małym problemem. Kto uwierzy w rekiny w Polsce, ale cóż nie takie przekręty robiono, a zawsze przecież program można jakoś zmienić i np. przeprowadzić atak skomasowanych dzików, czy watahy wygłodniałych wilków (no ale nie na morzu). Wystarczy, że producenci popuszczą wodze fantazji.
Jak się można domyślić program z ukrytą kamerą i atakiem rekinów na gwiazdy spotkał się z mieszanym odbiorem widowni i krytyków. Co więcej całość opakowana jest w zabawne filmiki, a jedna z gwiazd zdążyła już podać producentów show do sądu za odcinek z jej udziałem. No ale jak wiadomo nie ważne jak mówią, a ważne żeby mówili, więc nikt specjalnie tym się nie przejmuje. Za to oglądalność jest wystarczająca i program pokażą też inne mniejsze stacje w regionie. Tak więc polskie telewizje komercyjne nie śpijcie, bo nadarza się okazja na duży zarobek. Mam nadzieję jednak, że nie wezmą tego ironicznego zdania na serio. Choć w sumie wszystkiego można już się spodziewać.


fragment programu

niedziela, 20 września 2015

Najlepszy teleturniej- Deal or no Deal



W Polsce Deal or no deal znany był pod nazwą Grasz, czy nie grasz i prowadził go Zygmunt Chajzer. Jednak tylko biorąc pod uwagę jedynie kilka zasad był on podobny do tego co prezentuje brytyjska wersja teleturnieju (emitowanej na Channel 4).
Zasady są proste. Mamy uczestników, którzy nie muszą posiadać żadnej większej wiedzy, tylko liczyć na szczęście (choć przydaje się np. rachunek prawdopodobieństwa). Wybierają jeden z 22 pudełek, w których ukryta jest jakaś suma pieniędzy (dokładniej napisana na kartce). Później proszą o otwarcie innych numerów starając się, aby w grze pozostawała jak najwyższa kwota. W Wielkiej Brytanii jest to 250 tysięcy funtów. W pierwszej rundzie odkrywane jest 5 pudełek, po czym uczestnik otrzymuje ofertę, za którą może wymienić swoje pudełko w danym momencie. Po czym odpowiada na pytanie Deal or no Deal? Czyli czy bierze zaoferowane pieniądze, czy może gra dalej. W kolejnych rundach odkrywa już mniej pudełek, ale sytuacja z ofertą (od nieznanego bankiera) się powtarza. Cała gra trwa nawet po przyjęciu oferty, bo każdy chce się dowiedzieć czy była to dobra decyzja, czyli czy wygrało się więcej lub mniej od tego co było w początkowym pudełku.



Jeśli chodzi o naszą wersję to postawiono bardziej na model amerykański, czyli piękne panie z walizkami i jednego gracza.



 Co więc zainteresowało mnie w brytyjskim Deal or no deal? Przede wszystkim nie występują w nim przypadkowi uczestnicy. Mamy do czynienia z osobami, które naprawdę potrzebują pieniędzy. Są więc ludzie chorzy, bezrobotni, starsi, zbierający na wesele lub na powrót do domu (bo nie stać ich na bilet powrotny z Anglii). Zasadniczo każdy ma jakąś historię. A to sprawia, że teleturniej spełnia wręcz misję. Skoro nie potrzeba w nim dużej wiedzy, to przynajmniej wiemy, że pieniądze trafiają do potrzebujących.
Kolejna sprawa to rodzinna atmosfera związana z tym teleturniejem. Każdy z uczestników, aby zagrać występuje przeważnie w 15-20 odcinkach jako osoba, która otwiera pudełka. Z tego powodu na planie dochodzi do prawdziwych, nieudawanych przyjaźni. Każdy zna swoja sytuację oraz sytuację innych uczestników, dlatego wiemy, że każdy dobrze sobie życzy i naprawdę szkoda jest jeśli otwiera np. pudełko z dużą ilością pieniędzy. Na początku odcinka uczestnik mówi o swojej historii, pokazuje zdjęcia swoje i swojej rodziny. Co sprawia, że gra naprawdę wciąga widza.

Całość dopełnia legenda brytyjskiego dziennikarstwa Noel Edmonds. 


Jego życzliwość, żarty i docinki z bankiera, a także nie ukrywana chęć pomocy uczestnikom naprawdę wzrusza. A teleturniej prowadzi przeważnie w dziwnej, kolorowej koszuli. Jego rozmowy zarówno z uczestnikami, jak i bankierem (którego nigdy nie widzimy, bo podaje swoje oferty za pomocą telefonu na stary klasyczny telefon) są ciekawe, a niektóre przeszły wręcz do tradycji. W każdym odcinku towarzyszy też publiczność, która żywiołowo reaguje na dziejące się wydarzenia. Potrafi śmiać się z żartu, albo przekonywać uczestnika, żeby wziął pieniądze lub buczeć na ofertę bankiera.



Fajne jest też to, że teleturniej pokazywany jest także w różnego rodzaju święta. Mamy więc wydania specjalne, gdzie np. każdy przebiera się strasznie, bo jest Halloween. To dodaje kolorytu i pokazuje, że ludzi w różnej sytuacji życiowej potrafią śmiać się z siebie i razem współpracować. Momentami ze zwykłej rozrywki wchodzimy wręcz w prawdziwe człowieczeństwo.
odcinek Halloweenowy


odcinek świąteczny

Jak widać w Polsce nie wykorzystano potencjału teleturnieju Deal or no deal. Skoro ostatnio mieliśmy „Twoją twarz brzmi znajomo”, gdzie pomagano przy okazji rozrywki różnym fundacjom i osobom potrzebującym. To wydaje mi się, że warto by było by przywrócić Grasz czy nie grasz, ale tylko pod warunkiem, że będzie to kalka brytyjskiej wersji.


Przykładowy odcinek